Apokaliptyczny sznyt
Aby rozruszać publiczność, zakładam maskę – na scenie jestem taką wersją siebie na sterydach.
Krzysztof Zalewski – wokalista, aktor. Ostatnim albumem „ZGłowy” (premiera we wrześniu) zrywa z dotychczasowym wizerunkiem. Stawia też kolejne kroki w aktorstwie – zagrał w serialu „Prosta sprawa” na podstawie powieści Wojciecha Chmielarza (reż. Cyprian T. Olencki, Canal+).
Niedawno mogliśmy cię zobaczyć w serialu „Prosta sprawa” – coraz bliżej ci do aktorstwa?
– Miałem przyjemność zagrać „Kolosa”, drugoplanową postać w tej produkcji. To spełnienie marzeń, bo na planie mogłem się pobawić w prawdziwe kino gangsterskie. Po raz pierwszy poczułem frajdę, a nie tylko stres, bo zawsze bałem się, że gołym okiem będzie widoczny mój brak rzemiosła. Zacząłem chodzić na warsztaty aktorskie i czuję, że mi to trochę pomogło. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze masa pracy przede mną, ale idzie to w dobrym kierunku. Niby mało znacząca rola, ale dała mi szansę rozwinąć się warsztatowo. Sam też jestem wielkim fanem kina gangsterskiego, w tym filmów Martina Scorsese, więc tym bardziej dobrze było zagrać postać bliską bohaterom jego „Kasyna”. Dobry garnitur, sadystyczne skłonności i za duże ego. To właśnie mój „Kolos”.
Muzyka i film to dwa różne światy. Jakie emocje towarzyszą ci, gdy wychodzisz na scenę, a jakie przy wchodzeniu na plan?
– Gdy wychodzę na scenę, to wchodzę do siebie do domu. Znam teren, pomaga mi w tym wieloletnie doświadczenie i opanowanie. Wiem, jakie przyciski nacisnąć, aby pobudzić publiczność i zaoferować dobry spektakl. Uczyłem się tego przez wiele lat, czuję się tam pewnie, natomiast wejście na plan filmowy zazwyczaj jest obarczone stresem. Całe szczęście, miałem fantastycznych partnerów. Bałem się, że Piotr Adamczyk będzie narzekał, że gra z amatorem, a sprzedał mi parę pomocnych wskazówek. Szukam też natchnienia w innych miejscach – jestem kinomaniakiem i staram się sporo oglądać.
Gdzie znajdujesz te inspiracje?
– Przewijam sobie poszczególne sceny i analizuję grę ulubionych aktorów. Uwielbiam wracać do „Rodziny Soprano” i obserwować Jamesa Gandolfiniego. Ambiwalentny typ, wręcz socjopata, a ma w sobie całkiem spore pokłady ciepła. Kibicuję temu gangsterowi, choć przecież nie powinienem! Do tego staram się zapamiętywać skrajne stany, w których czasem przychodzi mi się znaleźć. Życie zaskakuje, nieraz odczuwam ogromne pokłady złości lub smutku. Pojawia się wtedy myśl: „Nie zapomnij o tych emocjach i o tym, jak się czuje twoje ciało. To wszystko jeszcze może ci się kiedyś przydać”.
A czy te dwie sfery w jakiś sposób się przeplatają? Czy koncertowanie wzbogaca twoją paletę umiejętności aktorskich?
– Mój zawód ma sporo wspólnego z teatrem. Aby rozruszać publiczność i wejść z nią w interakcję, zakładam maskę – jestem podkręconym sobą, taką wersją na sterydach. To wymaga pewnego rodzaju gry z konwencją, a co za tym idzie, aktorstwa. Czasem muszę wykrzesać z siebie tego typu energię, co bywa trudne, jeśli jestem zmęczony lub pochłaniają mnie prywatne problemy. Wierzę, że jeśli rozwinę się aktorsko, to będzie miało wpływ na moją twórczość.
Post Apokaliptyczny sznyt pojawił się poraz pierwszy w Przegląd.